Kiedy czytam Ewangelię, to tam nie ma zbyt wielu (albo wcale) tzw. „wielkich rzeczy”. Nie ma przemienionych na pstryknięcie palców narodów, brak jest milionowych zasięgów. Ewangelia to raczej – bądźmy szczerzy – „powiatowa działalność”, a wielkie tłumy pojawiają się tylko kilka razy (z czego raz u Piłata skandując rzeczy wcale niefajne).
Większość działań Jezusa to drobne sprawy – tu jakaś puchlina wodna, tam kobieta wpadła w tarapaty, bo przespała się nie z tym facetem, co trzeba, to znów jakaś rozmowa z rybakami, albo odwiedziny w domu zmarłego kolegi. Tu historyjka o nasionkach, tam krótka przypowieść o synalku, co przebimbał majątek.
A jak już się zdarzy taki naprawdę wielki cud, na przykład przemienienie albo spacer po wodzie, to znowu widownia okazuje się skromna – czasem są to trzy, a czasem maks kilkanaście osób. Można mieć wrażenie, że Jezusowi towarzyszył zupełnie niestadionowy rozmach. A jednak – w skromnych okolicznościach zadziały się największe cuda, które zmieniły i wciąż zmieniają świat.
Nie ma rzeczy małych. Kiedy pomyślisz, jak ważne i wyjątkowe dla drugiego człowieka jest to, co robisz, zobaczysz, że tak naprawdę nie ma rzeczy małych. Troska o dziecko, jest wielka, choć polega ubieraniu sandałków i namawianiu do obiadku. Czas, jaki dajesz swoim bliskim czy dalekim – nigdy nie jest drobnostką. Tu pocieszenie, tam obecność, to znów zachęta albo krótka modlitwa. Każda z tych małych rzeczy ma wielkie konsekwencje!
Tego chyba nawet nie trzeba puentować. To tylko wystarczy wciąż sobie przypominać – nie ma rzeczy małych. Bo bardzo małe rzeczy mają nierzadko bardzo duże konsekwencje.